17 marca na ekrany norweskich kin wejdzie film „Norwegian Dream” wyreżyserowany przez polsko-norweskiego twórcę Igora Devolda. Odtwórca głównej roli, Hubert Miłkowski, opowiedział nam o pracy nad obrazem.
„NORWEGIAN DREAM” to film powstały w koprodukcji norwesko- polsko-niemieckiej. Opowiada historię 19-letniego Roberta, który wyjeżdża do Norwegii, aby spłacić rodzinne długi. Chłopak zaczyna pracę w przetwórni łososia, gdzie poznaje Ivara. Aby nie stracić pozycji w grupie, ukrywa swoją fascynację kolegą. Gdy wybucha strajk polskich pracowników fabryki, staje przed dylematem – ratować rodzinę i zostać łamistrajkiem czy dołączyć do Ivara i protestu?
Sylwia Skorstad: Jak to się stało, że dołączyłeś do obsady filmu „Norwegian Dream”? Czy rola Roberta została napisana dla ciebie, czy też musiałeś się o nią postarać?
Hubert Miłkowski: Musiałem się o nią postarać, pójść na casting, wysłać taśmę ze swoim nagraniem, potem przejść kolejne etapy selekcji. Odbyłem kilka spotkań w Warszawie, po czasie kandydatów do roli Roberta zostało zaledwie kilku. Na tym etapie do Polski przyjechał z Norwegii reżyser oraz kandydaci do roli Ivara. Zagraliśmy razem kilka improwizowanych scen. W sumie trwało to ponad miesiąc. W tamtym okresie starałem się o kilka ról i akurat tak się złożyło, że zanim otrzymałem angaż do „Norwegian Dream”, otrzymałem propozycję zagrania w serialu. Nie miałem pewności, co robić. Bardziej zależało mi na norweskiej produkcji i trochę w ciemno odmówiłem serialowi.
Przeczytaj także: LIST Z GENEWY | NORWESCY MILIARDERZY NOWYMI UCHODŹCAMI W SZWAJCARII
S. Skorstad: Czy pamiętasz moment, w którym dowiedziałeś się, że to ty zagrasz Roberta i spełni się twój „norweski sen”? Jestem ciekawa, czy to był jeden z tych złych dni, w których czeka się na jakiś prezent od losu, czy raczej, taki, w którym wszystko się dobrze układa i telefon lub mail z propozycją głównej roli jest wisienką na torcie.
H. Miłkowski: Były akurat wakacje, lato, a ja jestem jedną z tych osób, które silnie reagują na pogodę i latem mają głównie dobre dni. O tym, że dostałem rolę Roberta, dowiedziałem się pewnie od agentki… nie, czekaj! Tym razem było inaczej. Zadzwonił do mnie reżyser Igor Devold. To była długa rozmowa, Igor wspomniał o tym, że to trudna rola, jakby chciał mieć pewność, iż zdaję sobie w pełni sprawę ze stawianych przede mną wymagań. Pomyślałem wtedy, że zaraz mi powie, iż dziękuje mi za starania, ale jednak nie pasuję do jego wizji, ale nie, było przeciwnie – zaproponował mi rolę Roberta.
S. Skorstad: Czy wyjazd na plan w Norwegii to była twoja pierwsza praca za granicą?
H. Miłkowski: Pierwsza. Patrzyłem na Norwegię i przychodziło mi do głowy, że wygląda, jak z reklamy VOLVO. Skandynawsko. Stonowane kolory, spokój i coś, co nazwałbym poczuciem kontroli. Nie takiej, w której Wielki Brat patrzy, ale jakby wszystko było poukładane. To Volvo miało kontrolę trakcji, co widać gołym okiem. Takie były moje pierwsze wrażenia z pobytu w Trondheim i przyznam, że z czasem zaczęło mi brakować poczucia chaosu.
S. Skorstad: Brakowało ci chaosu? Wyjaśnij, proszę.
H. Miłkowski: W Trondheim wszystko działo się wedle schematu, który wcześniej przedstawili mi znajomi. O konkretnej porze na ulicach było pusto, potem mnóstwo ludzi, potem znowu spokojnie. Jak w zegarku.
S. Skorstad: Czy do roli Roberta musiałeś przygotowywać się w jakiś szczególny sposób?
H. Miłkowski: W sensie fizycznym - tak. Przytyłem, a raczej nabrałem masy, ściąłem też włosy na krótko. Budowaliśmy tę postać jako chłopaka z zapleczem sportowym. Przed wyjazdem do Norwegii Robert trenował koszykówkę. Miałem półtora miesiąca na to, czyli niewiele w porównaniu z aktorami dokonującymi spektakularnej metamorfozy, aby stać się nim. Ćwiczyłem z trenerem personalnym, przybrałem na wadze kilka kilogramów. Ta fizyczna zmiana okazała się pomocna. Zawsze byłem szczupły, miałem bujne włosy, loki. W ciele Roberta poczułem się inaczej, nawet chód mi się zmienił. Zauważyłem też, że ludzie inaczej na mnie patrzą. Kiedy siadałem na przykład przy stoliku w barze, to miałem wrażenie, iż jestem postrzegany raczej jako facet, który mógłby kogoś zaczepić, niż taki, którego można zaczepiać.
S. Skorstad: Co było dla ciebie najtrudniejsze w pracy nad „Norwegian Dream”?
H. Miłkowski: Intensywność. Pracowaliśmy po 6 dni w tygodniu, wiele godzin każdego dnia. Robert pojawia się niemal w każdym ujęciu, zatem miałem wiele do zrobienia i właściwie praca trwała od rana do wieczora. Powiedziałbym nawet, że podobnie jak wyzwanie natury sportowej, wymagała fizycznej wydolności oraz odpowiedniego rytmu. Wstawałem rano, by zjeść śniadanie, potem pracowaliśmy przez na przykład dziesięć godzin, wieczorem miałem czas na to, żeby pójść na trening, coś zjeść i położyć się spać. W pewnym momencie zabrakło mi wydolności. Może powodem była intensywność pracy, może pogoda, może scena w wodzie, w każdym razie przyszedł taki dzień, że się rozchorowałem. W jednej ze scen zamiast mówić, piszczałem, więc trzeba ją było później dograć.
Przeczytaj także: PRASA ZAGRANICZNA | NA LINKEDIN CORAZ BARDZIEJ WYRAFINOWANE OSZUSTWA ZWIĄZANE Z ZATRUDNIENIEM
S. Skorstad: Co sprawiło ci największą satysfakcję?
H. Miłkowski: Intensywność miała dwie strony. Pozytywna polegała na tym, iż miałem czas wyłącznie dla tego filmu. To były miesiące zupełnego resetu, oderwania się od codzienności. W szkole miałem rok dyplomowy, czyli bez faktycznych zajęć Mogłem się całkowicie poświęcić „Norwegian dream”.
S. Skorstad: Było w tym procesie coś, co się zaskoczyło?
H. Miłkowski: Pamiętam taki moment, który mnie jednocześnie ucieszył i zaskoczył. W pierwszym tygodniu pracy urządziliśmy spotkanie, w czasie którego rozmowy zeszły na sprawy tożsamości, tolerancji i odrzucenia. Okazało się, iż każdy członek ekipy ma w biografii, czy to swojej, czy kogoś bliskiego, element, który pozwala mu lepiej zrozumieć ten film. Jeszcze przed zdjęciami poświęciliśmy dużo energii na okres przygotowawczy. Miałem czas na pracę nad postacią Roberta, mogłem przez kilka tygodni budować go sobie w głowie, czytać, rozmawiać z ludźmi mającymi podobne do niego doświadczenia, robić notatki. Skontaktowałem się między innymi z autorem powieści „NOrWAY. Półdzienniki z emigracji” opartej na jego osobistych doświadczeniach. Nie było tak, jak na przykład w serialach, gdzie scenariusz dostajesz na kilka dni przed wejściem na plan i kiedy rusza kamera, bardziej jesteś produktem niż aktorem. To spowodowało, że gdy zaczęliśmy zdjęcia, byłem już w świecie Roberta, mogłem z nim improwizować. Nie musiałem się rozpychać łokciami, mogłem coś związanego z nim zaproponować.
S. Skorstad: Dobrze rozumiem, że reżyser pozwolił ci na improwizację? Robert dostał coś bezpośrednio od ciebie?
H. Miłkowski: Tak, Igor zaprosił mnie do procesu twórczego. To jest trochę inaczej niż mówisz. Robert dostałby coś od każdego aktora, który by go grał. Nawet gdyby różni aktorzy sportretowali go dokładnie takim, jakim był w scenariuszu, to i tak mówilibyśmy o innych Robertach. On mówi przecież moim głosem, ma moje ciało. To, na czym mi zależało w oddaniu tej postaci, to rodzaj przekory, poczucia humoru, które widać na przykład w scenach rozmowy z Norwegami, kiedy główny bohater przedstawia się używając francuskiego akcentu, albo wizyty u babci, gdzie niefortunnie otwiera szampana.
S. Skorstad: Scena rozmowy, którą wspomniałeś, bardzo mi się podobała. Jest taka prawdziwa! Bywa, że gdy słyszę pozornie niewinne komentarze o imigrantach zarobkowych z Europy Wschodniej, pytam rozmówcę, czy pamięta, że jestem z Polski.
H. Miłkowski: Jest w niej coś nieuchwytnie niepokojącego, zgodzisz się ze mną? Coś niewłaściwego, co w pierwszym momencie trudno jest zdefiniować. Ja również doświadczyłem podobnych rozmów w Trondheim. Kiedy mówiłem w miejscach publicznych po angielsku, szybko ze strony miejscowych padało pytanie, skąd jestem. Nie usłyszysz go tak od razu na przykład w Wielkiej Brytanii, gdzie społeczność jest dużo bardziej różnorodna. Kiedy odpowiadałem, że z Polski, słyszałem pytanie, co robię. Gdy mówiłem, że pracuję przy filmie, to pytano mnie, czy przy norweskim i czy jako statysta. Na wieść, że chodzi o norweski film, w którym odgrywam główną rolę, okazywano zdziwienie pomieszane z zainteresowaniem.
S. Skorstad: Jeśli jesteśmy już przy konkretnych scenach, to przyznam ci się, że do łez wzruszyła mnie scena, w której Robert wyznaje matce, że jest gejem. Dziękuję ci za nią, widzę w niej uniwersalną psychologiczną prawdę, trud i odwagę odsłonięcia się przed innym człowiekiem oraz nadzieję, że nasze prawdziwe ja zostanie zaakceptowane. Czy trudno to było zagrać?
H. Miłkowski: To, że jest w niej psychologiczna prawda, to zasługa świetnego scenariusza Justyny Bilik. To, że nie było ją trudno zagrać, to zasługa Edyty Torhan, która zagrała matkę Roberta. Od pierwszej próby wiedzieliśmy, jak pokazać tę sytuację i właściwie do ostatniej niewiele w tej scenie zmieniliśmy. Zawsze wyglądała tak samo.
Przeczytaj także: ZAWODOWE OBCIĄŻENIE PSYCHICZNE W NORWEGII | NOWE WYZWANIE DLA FIRM W ZAKRESIE MOTYWOWANIA PRACOWNIKÓW
S. Skorstad: Jakiego odbioru filmu spodziewałbyś się, gdyby film wszedł na ekrany polskich kin?
H. Miłkowski: Bardzo mu życzę, by znalazł polskiego dystrybutora. Gdyby tak się stało, mam nadzieję, choć zapewne płonną, bo w ogóle mam na temat kina dość ponure wizje, to marzy mi się, iż mógłby wywołać dyskusję o emigracji. Mam wrażenie, iż rozmowy na ten temat w Polsce brakuje. Wielu z nas wyjechało za granicę i tam pracuje, zapewne w każdej rodzinie jest ktoś, kto zna emigranta osobiście. Wszyscy chcemy, aby traktowano ich w nowych miejscach uczciwie i z szacunkiem. Czy jednak na pewno traktujemy tak samo tych, którzy przyjeżdżają do nas? Pamiętam, że podczas zdjęć w Norwegii akurat doszło do kryzysu na granicy z Białorusią i wieczorami śledziłem doniesienia medialne o tym, jak nasz rząd nie zgadza się na przyjęcie uchodźców. Sytuacja nieco się w Polsce zmieniła od czasu, gdy w Ukrainie wybuchła wojna i w odruchu serca zachowaliśmy się wtedy serdecznie i po ludzku. Teraz jednak zdarza mi się słyszeć na ulicach komentarze o obcokrajowcach, które oburzyłyby nas, gdyby padały pod adresem naszych bliskich mieszkających za granicą.
S. Skorstad: Rozumiem, o czym mówisz. Sama nazywam to emigracyjną schizofrenią – kiedy mam ochotę pracować lub osiedlić się za granicą, to dobrze, a kiedy chce to zrobić ktoś innej narodowości, to źle.
H. Miłkowski: Też się nad tym zastanawiam. Niedawno rozmawiałem z norweskim dziennikarzem między innymi o tym, jak film może zostać odebrany przez Norwegów. Chciałbym życzyć sobie, aby „Norwegian Dream” stał się okazją do dyskusji o równym traktowaniu emigrantów. Żeby widzowie zadali sobie pytanie, czy aby na pewno traktują ich bez uprzedzeń. Z kolei w Polsce miałbym nadzieję na rozpoczęcie dyskusji o tym, co ty nazywasz imigracyjną schizofrenią.
S. Skorstad: A kwestie orientacji seksualnej poruszone w filmie? Wyobrażasz sobie, jak wyglądałby ten wątek debaty?
H. Miłkowski: W polskojęzycznym internecie zwykle tematy związanych z sytuacją osób LGBT+ wywołują poruszenie. Podobnie było zresztą, kiedy ukazały się pierwsze informacje o naszym filmie, ale nie skupiam się nad tym. Nie spodziewam się, że „Norwegian Dream” wyważy drzwi. Dla mnie historia Roberta to przede wszystkim opowieść o chłopaku, który nigdzie nie czuje się całkowicie u siebie. W Polsce nie jest akceptowany ze względu na orientację seksualną, w Norwegii jest postrzegany przez pryzmat typowego imigranta zarobkowego z Europy Wschodniej. Widz może sam zdecydować, jak postrzega zakończenie tej historii. To, czy Robert poczuje się gdzieś jak w domu, zależy również od nas.